Wydzieram nowe kartki z kalendarza, a każda jak paszport.
I lecą daty bez powrotu, i każdy dzień nas oddala.
Berlin, Paryż, Londyn czy Zurich, już zapomniałem.
Nazwy tych miast, jak moje imię już obce.
Jadąc na święta do domu, mam kilometrów tysiące.
Nie wiem już, gdzie mamy w nim cukier. A kawę parzę po kryjomu.
Wszystko się zmienia, ja też okrzepłem, na dłoniach bruzdy.
W szufladzie dyplomy niepotrzebne nikomu, stare zdjęcia.
Wróciłbym, ale cukierniczki już boję się dotknąć.
Żeby znalazła swoje a może moje dawne miejsce.
Więc zamykam szufladę, niepotrzebnie zaglądałem do niej.
Wracam już, znowu kilometrów tysiące, kolejne święta.
A w domu czeka ma koleżanka miła, kawę zaparzy.
Kalendarz poda, kolejne kartki wyrwie, uśmiechnie się.
Jak ktoś się zapyta co to za piękność ze mną mieszka w domu.
W domu. Dobre słowo. Odpowiadam Samotność Ona ma na imię.